Kisiel o piłce na Euro 2012

Sprawą, która intensywnie interesuje dzisiaj wielką ilość ludzi w Polsce* stanowiąc dla nich osłodę i urozmaicenie życia, jest piłka, a raczej cotygodniowe perypetie stu kilkudziesięciu młodych ludzi, usiłujących skłonić tę piłkę, aby skierowała się pomiędzy dwoma słupkami i poprzeczką – do siatki. Owych stu kilkudziesięciu młodzieńców tworzących dwanaście drużyn pierwszej Ligi Piłkarskiej, to niewątpliwie najpopularniejsi ludzie w Polsce: każdy zna ich nazwiska, ich karierę piłkarską, ich umiejętności i możliwości, ich obecną i dawną „formę” – są to po prostu „przyjaciele całego świata”. Zwłaszcza Polska południowa szaleje za piłką, a już specjalnie Kraków: miasto to zamieszkują sami przysięgli znawcy piłkarstwa; problem czy Cracovia lub Wisła dogonią warszawski CWKS jest problemem dnia, omawianym wszędzie -w stołówce, u fryzjera, w biurze, na budowie, w kinie. Problem ten, to wspaniały, niezawodny, nowoczesny pomost pomiędzy ludźmi; spróbujcie wszcząć na krakowskiej ulicy rozmowę o rozgrywkach ligowych i szansach poszczególnych drużyn z pierwszym lepszym przechodniem: natychmiast rozmowa popłynie wartko i ciekawie, dogadacie się do wspólnych koncepcji i upodobań, rozstaniecie się zaś z trudem, jak przyjaciele przed długą rozłąką. A na meczach? Na meczach spotyka się całe miasto, bez różnicy wieku, płci i zawodu; wszyscy biorą udział w owym napełniającym Błonia chóralnym, spontanicznym okrzyku, a szczerzej mówiąc ryku, jaki rozbrzmiewa na stadionie, gdy Gracz, Jaskowski lub Rajtar zdobędą wymarzoną bramkę.

Bardzo piękne rzeczy dzieją się również w Radlinie. Jest to małe, górnicze miasteczko na Śląsku, posiadające drużynę piłkarską, która częstokroć, z ogromną ambicją, leje po skórze wszystkich ligowych super-asów z Wisłą i Cracovią na czele. Według relacji sprawozdawcy z transmisji radiowej (Górnik Radlin – Cracovia 3:1) na meczu w Radlinie było około 8.000 ludzi. Cyfra ta jest fantastyczna, dowodzi ona, ze z każdego mieszkania w Radlinie i okolicy co najmniej jeden przedstawiciel wybrał się oglądać, jak jego ulubieńcy, napastnicy radlińscy: Frankę, Węglorz, Wiśniewski i Dybała (ten ostatni zresztą akurat w tym meczu nie grał) zaciekle bombardują bramkę Krakowiaków. A jakaż radość panuje, gdy wreszcie któryś z radlińskich chłopaków umieści piłkę tam gdzie trzeba, to znaczy w krakowskiej siatce! Ryk podobny do gromu wstrząsa powietrzem, czapki, kapelusze, laski lecą w górę. Jest potem o czym gadać i wspominać przez cały tydzień; jednocześnie omawia się perspektywy następnego meczu — naprawdę piłka dla mieszkańców Radlina, a także wielu innych Radlinów w Polsce, to po prostu prezent losu.

Interesując się piłką z tych samych powodów co wszyscy, mam również i swoje powody personalne i zawodowe — przy sprawie tej bowiem upiec można własną pieczeń. Chodzi o to, że spontaniczna popularność rozgrywek ligowych jest swego rodzaju społeczną retortą, w której przeprowadzić można ważne doświadczenia i potwierdzić wydedukowane przy biurku diagnozy. Retorta, a raczej dokonywające się; w niej reakcje, wybitnie sprzyjają puszczeniu w ruch kilku „koników” niżej podpisanego, które z tych łamów od lat zajadle sobie parskały zalotnie grzebiąc nóżką w stronę czytelnika. Zaprezentujemy je po kolei; a więc:

Za jedną z niezwykle istotnych potrzeb społecznych uważałem zawsze potrzebę przygody, za jedną z najdotkliwszych klęsk społecznych – klęskę nudy, czyli psychicznej śmierci. Emocje meczów ligowych i najeżonych niespodziankami ligowych tabeli to właśnie surogat przygody, to przygoda dostarczana masowo, po prostu przygoda w tubkach czy w proszku. Każdy człowiek w każdej epoce tęskni za przygodą, za emocją, za odmianą tła i kolorytu – potrzeba pozy i maskarady, potrzeba inności i obcości nawet, to potrzeby organiczne i powszechne. Niezdrowego sposobu zaspokajania tych potrzeb dostarcza alkoholizm, zdrowego – mecze piłkarskie. Gdy widzę wytwornego starszego pana tłoczącego się na stadionie Wisły pospołu z obszarpanym młokosem, doznaję wzruszającej sympatii, sympatii i uczucia solidarności wobec nich obu i wobec nieprzeliczonych tłumów falujących naokoło; wszyscy jesteśmy ludźmi i wszyscy, jako ludzie, pozostaniemy niepoprawnymi nałogowcami przygody – tęsknota za nią nie ustępuje nawet przed siwymi włosami i zgarbionymi plecami.

A teraz dalej – drugi konik, niemniej dziarski – indywidualizm. Tłum miłośników piłkarstwa emocjonuje się tymi właśnie określonymi jedenastoma młodymi ludźmi, których zna doskonale: animują go ich wzloty i załamania ich „mobilizacja psychiczna” i ich osłabnięcia, ich wysiłki, ich powodzenia i błędy. Bohater indywidualny znajdzie sobie drogę do serca każdego poszczególnego widza pośród zalegającego stadion olbrzymiego tłumu, tłumu nie będącego w istocie niczym innym jak zbiorowiskiem jednostek. Dialektyka jednostki i sumy jednostek to coś jak stosunek olbrzymiej masy do atomu — a wiemy przecież jakie siły zawierają się w atomie.

Ostatni mój konik, to społeczna potrzeba czynnego nonsensu, za gloryfikowanie której tak mnie listownie zmieszano z błotem. Żeby nie budzić licha i nie drażnić wrażliwych nazwijmy to sobie jakoś inaczej: potrzeba bezinteresowności, oderwania, nawet potrzeba dziwności. Nie da się zaprzeczyć, że to co dwudziestu dwóch młodzieńców wyrabia na zielonej murawie pomiędzy dwoma konstrukcjami z drzewa i sznura zwanymi bramkami, to jest historia dziwna, oderwana od dnia codziennego, do niczego ze spraw „normalnych” nieprzydatna. Toć to czysta konstrukcja ludzkiego umysłu: dla ludzi obecnych na meczu na półtorej godziny przerywa się normalne życie, a zaczyna się życie w abstrakcji, w oderwaniu, bezinteresowne, toczone pośród pojęć tak umownych, sztucznych i nie mających zastosowania nigdzie indziej poza hermetyczną sferą boiska, jak „aut”, „wolny”, „spalony”, „karny”, „gol” itd. A starszy jegomość, robotnik czy inżynier, fryzjer czy lekarz dostający ataku szału, gdy młodemu człowiekowi na boisku uda się wepchnąć nogą odziany skórą balon pomiędzy dwa patyki, to przecież na pozór, darujcie, ale najczystszy w świecie nonsens. Nonsens – zgoda – ale ten nonsens jest właśnie siłą twórczą, jest wyrazem arcyludzkiego dążenia do przezwyciężenia deterministycznej „normalności”, do tworzenia konstrukcji-nowych, w świecie pozaludzkim nie istniejących, dążenia, którego wyrazem jest przecież również tworzenie dzieł sztuki (słowo „sztuka” pochodzi od „sztuczny”, „art” – „artificiel”). Pisałem już o tym sto razy, m. in. w felietonach „Pochwała roweru”, „Dorośli się bawią”, ,,Etyka w kwartecie smyczkowym”, „Klub Czynnego Nonsensu”, „Szczury i nonsens” i innych, to jest mój stały konik, znacie go, nie warto więc powtarzać, zwłaszcza, że mimo wszystko, niejeden już zrozumiał o co chodzi (bądź co bądź ładujemy tu przecież do głów łopatą). Sprawa piłki na pozór nie służy niczemu poza samą sobą — mówimy tu rzecz prosta o piłce jako masowym zjawisku psychologicznym, nie o kulturze fizycznej, bierzemy pod uwagę przede wszystkim nie gracza na murawie lecz milionowego widza i czytelnika ligowych tabel na trybunie czy miejscach stojących — otóż, nie służąc na pozór niczemu w życiu, piłka służy w istocie bezpośrednio ludzkiemu duchowi, ludzkiej pasji twórczej. Człowiek na meczu bawi się, a ten kto się bawi, jest jak najbardziej, jak najistotniej — sobą. Być rzeczywiście sobą, to właściwie już znaczy tworzyć; piłka upowszechnia twórczość zarazem indywidualną i zbiorową. Na pozór tylko podbija się piłkę głową — w istocie gracze i publiczność (tak!) podbijają piłkę duchem. A więc niech żyje piłka! Wszystkim filozofom, myślicielom, działaczom i ideologom, jeśli jeszcze tego nie zrobili, usilnie radzę zanurzenie się w tej usianej papierkami lakmusowymi retorcie duchowych zjawisk społecznych, której na imię: mecz piłkarski.

 

* Pisane w czasach, gdy nie było jeszcze totalizatora sportowego.

 

Tekst Stefana Kisielewskiego opublikowany w „Rzeczach małych” w 1956 roku.