Kiedy czytałem wystąpienie Rafała Ziemkiewicza z Kongresu Ruchu Narodowego, nie znalazłem w nim w zasadzie niczego z czym bym się nie zgodził – na poziomie ogólnych haseł. Co więcej dotyczy to wielu rzeczy, które powiedział na tej sali już nie tylko on.
Nawet radykalizm języka mnie w pewnych dawkach nie razi. Powiedziałem to niedawno na swoim czacie: wobec tego, co dziś wygadują Adam Michnik czy Magdalena Środa, pojawia się pokusa aby im odpowiedzieć „na skróty”. To naturalny odruch, zwłaszcza ludzi młodych.
Jedyna moja wątpliwość brzmiała tak: czy po to aby walczyć z moralnym rozprzężeniem, bronić rodziny przed społecznymi nowinkarzami, osłaniać własną tradycję przed zwolennikami jej roztopienia w multikulti, czy wreszcie naprawiać państwo, trzeba koniecznie przywdziewać anachroniczne historyczne kostiumy?
Rozumiem, że mogą się one wydawać naturalne, gdy przychodzi ścierać się z europejską poprawnością polityczną, kwestionować absurdy Unii Europejskiej.
Przykro mi jednak, to tradycja, która zamiast łączyć, dzieli. Dzieli stosunkiem do historii Polski (obcesowe odrzuca całe kierunki polityczne i szkoły myślenia). I dzieli także dlatego, że nawet jeśli dzisiejsze zaklęcia zreformowanych narodowców przeciw antysemityzmowi są szczere, ich protoplaści byli antysemitami naprawdę. Sami się do tego przyznawali.
Nie uważam tego w tamtych historycznych warunkach za absolutną zbrodnię, sądzę, że Romanowi Dmowskiemu warto budować pomniki. Ale nie uważam po Holokauście za sensowne i higieniczne, aby tę tradycję mechanicznie restytuować. Ciesząc się na przykład takim szyldem jak ONR-owski.
Dlaczego zdawałoby się gasnąca endecka tradycja przeżywa drugą młodość? Ano dlatego, że dziś na prawicy modne stało się epatowanie i licytowanie się wszelakim radykalizmem. Powtarzam, odruch taki w warunkach oblężonej twierdzy rozumiem. Warto jednak wiedzieć, że nie same pożytki z tego wynikają. I warto pomyśleć chwilę, zanim się znowu zacznie wydawać dziarskie okrzyki.
Takim okrzykiem jest dla mnie chociażby wywiad, jakiego udzielił Ziemkiewicz zaraz po Kongresie Super Expressowi. Opowiada w nim, że Jarosław Kaczyński to członek rodziny III RP, że należał do tego samego salonu co Michnik, że jego akces do prawicy był przypadkowy.
Kaczyński, a właściwie bracia Kaczyńscy należeli do opozycji antyepeerelowskiej, której tradycję Ziemkiewicz zawsze traktował w sposób lekceważący, nie bardzo wskazując, poza biernością, na alternatywny sposób godnego życia i wpływania na rzeczywistość w tamtych czasach. Dużą rolę mieli w tej opozycji ludzie o lewicowych lub centrowych barwach. Tak jak Piłsudski pożegnał się z PPS na przystanku Niepodległość, tak Kaczyńscy rozstali się z tym kierunkiem w roku 1989.
Czy byli wówczas prawicowcami? Jeśli zastosować metodę przedwojennych komunistów, którzy socjalistów uznawali za socjalfaszystów, bo nie byli tak radykalni jak oni, naturalnie nie. Ziemkiewicz może taki test do woli stosować, używając zarówno swojego dawnego wyznania wiary, UPR-owskiego, jak i dzisiejszego – endeckiego.
Prawica czy centroprawica ma jednak niejedno imię i barwę. Jeśli w roku 1989 Kaczyńscy sprzeciwiali się na przykład amnestii domagając się twardej walki z przestępczością w już wolnej Polsce, i ścierali się w tej sprawie jeszcze w kontraktowym Senacie z Michnikiem, to byli zaczynem nowego podziału życia politycznego w Polsce. Że zaś nie byli tak skrajni, jak życzyłby sobie tego Ziemkiewicz… Z jego punktu widzenia to wada. Z mojego – raczej zaleta. Pod warunkiem jednak, że nie będziemy używali etykietek ahistorycznych i w finale po prostu nieuczciwych.
Ale naturalnie Jarosław Kaczyński zapędzany dziś do zagrody z napisem „Okrągły Stół” sam też jest sobie trochę winien. Bo przyzwala dziś na sytuację, w której dowolna skrajność, dowolny nonsens, byle powiedziany z pozycji „prawicowych”, nawet jeśli nie jest przez PiS autoryzowany, nie natyka się na kontrę.
W spójnej wizji zdrady trwającej od niepamiętnych czasów, wszechogarniającego lewackiego spisku, do którego wykorzystano i przedsierpniową opozycję, i „Solidarność”, prędzej czy później ktoś musiał sięgnąć także po życiorysy obu braci. To akurat Lech Kaczyński zasiadał przy Okrągłym Stole, nie Jarosław, Ziemkiewicz się naturalnie pomylił. Ale jasne jest, że obaj bracia byli zwolennikami ewolucyjnego wychodzenia z komunizmu. Tyle że w dużo bardziej stanowczym tempie niż chcieli tego Geremek, Mazowiecki, Michnik, a od pewnego momentu także Wałęsa. I dziś prokurator Ziemkiewicz im wypomina.
Tak naprawdę po drugiej stronie, wśród gorących wielbicieli prezesa, panuje klimat, który bardzo takie oskarżenia ułatwia. Oto poeta Jarosław Rymkiewicz udzielił kolejnego wywiadu Joannie Lichockiej. On z kolei Okrągły Stół kwituje twierdzeniem, że był to proces, którego bracia Kaczyńscy nie rozumieli i nad którym nie panowali.
Rymkiewicz nie ma z endekami nic wspólnego, jest ważnym przedstawicielem tradycji romantycznej, i na dokładkę gorącym zwolennikiem PiS. Ale w tej sprawie to on w tym momencie wytycza granice „prawicowej” ortodoksji, a nie prezes PiS. Bo ten swojego życiorysu już nie zmieni, choćby bardzo chciał.
Naturalnie to ówcześni bracia Kaczyńscy rozumieli, co się działo przy Okrągłym Stole, a nie znakomity pisarz, który nota bene – wchodząc na moment w konwencję czesania życiorysów – i w latach 80. i jeszcze 90. wielbił Michnika, nie miał za to szczególnego daru zaglądania za kulisy. Tę swoją naiwność, która u pisarza nie musi być grzechem, a u poety tym bardziej, równoważy teraz kaskadami radykalizmu. W tym samym wywiadzie przestrzega przed zamordowaniem Jarosława Kaczyńskiego i przed wspólnym najazdem na nas Niemiec i Rosji. Czym głośniej, czym straszniej, tym lepiej!
Można by to skwitować uwagą o prawie poety do własnej literackiej wizji. Rzecz w tym, że mnóstwo ludzi traktuje Rymkiewicza jako nauczyciela całkiem konkretnej politycznej wiedzy. Na miejscu Jarosława Kaczyńskiego zacząłbym się zastanawiać, czy to dobrze czy źle. Bo tak naprawdę z tych apokaliptycznych wizji musi prędzej czy później wypełznąć Ziemkiewiczowska pogarda dla „umoczonych” życiorysów. Uratują się późno urodzeni, albo tacy, których z tamtych czasów nikt z niczego szczególnego nie pamięta. Oni są rzeczywiście spoza III RP.
Przy takich suflerach prawica nawet w obliczu najbardziej gigantycznych wpadek i kompromitacji obozu rzeczywistej III RP nie ma szans na wygraną i na władzę. No bo jeśli ktoś nie szanuje sam siebie, nie będzie szanowany przez potencjalnych zwolenników. Ale na prawicy o tym że aby wygrać, trzeba się choć trochę postarać, nie wypada nawet mówić.
Najpierw obowiązywał dogmat o wszechwładzy Platformy po wsze czasy. Teraz zastąpiło go równie bałamutne przekonanie, że nie warto nic robić, wahadło odwróciło się samo i będzie się przesuwać coraz bardziej. Bo MY MAMY RACJĘ. Więc nam pozostało jedno. Mówić dużo i głośno. Jak najgłośniej.