Gdyby zapytano uważnych obserwatorów, jakie jest największe osiągnięcie odrodzonego po 1989 roku państwa polskiego, większość z nich wskazałaby zapewne działalność samorządów terytorialnych. Gdyby to samo pytanie postawiono w sondażu opinii publicznej – odpowiedź taka znalazłaby niewątpliwie poparcie niewielu osób. Jeden z najważniejszych składników Rzeczypospolitej pozostaje nadal niedoceniany. Jest to – dodajmy – składnik zbudowany od początku do końca zgodnie
z ustrojową logiką nowego państwa, nie noszący na sobie zbyt wielu znamion instytucji PRL. Jest to składnik angażujący
w swoje funkcjonowanie kilkadziesiąt tysięcy polityków lokalnych – radnych i członków zarządów – oraz znacznie szerszą grupę urzędników i pracowników komunalnych.
Duże kampanie wyborcze – parlamentarne czy prezydenckie – toczą się zwykle pod dyktando krytycznych opinii o gospodarce, systemie władzy, czy o społecznych konsekwencjach wprowadzanych zmian. Ta negatywna strona kampanii przesłania niezwykle ważny element programu każdej z walczących
o poparcie stron: wskazanie tego, co należy chronić i wzmacniać. Przykładowo: koalicja SLD-PSL chroni ukształtowany
w minionych latach system powiązań nieformalnych zwany kapitalizmem politycznym, wspiera anachroniczny model szkolnictwa czy nadmiernie obciążający gospodarkę i budżety rodzinne system podatkowy.
Polska prawica powinna – u progu kampanii prezydenckiej – sformułować nie tylko wyraźną, krytyczną ocenę rządów Pawlaka i Oleksego, ale także wskazać zjawiska pozytywne
i godne politycznego wsparcia. Jestem rzecznikiem poglądu, że wskazanie samorządu terytorialnego jako największego sukcesu minionych lat, a zarazem największej szansy na dalszą przebudowę i realną dekomunizację struktur państwa będzie mocnym atutem programowym prawicy. Nie ulega bowiem wątpliwości, że
wiele negatywnych zjawisk,
o których mówimy od kilku lat, można zwalczyć tylko po przeprowadzeniu skutecznej decentralizacji. Przykładowo: wprowadzenie samorządowych powiatów odbierze władzy centralnej sporą część kompetencji i środków finansowych i zapewni skuteczniejsze wykorzystanie publicznych środków przeznaczonych na politykę społeczną, funkcjonowanie sektora usług publicznych.
Takiej propozycji programowej zarzuca się niekiedy to, że jej beneficjentami będą wszystkie ugrupowania polityczne uczestniczące we władzach lokalnych. Zgoda, ale reforma powiatowa – czy, szerzej, reforma administracji publicznej przekazująca kompetencje centrum władzom lokalnym – będzie zbliżać model państwa do ustrojowej wizji polskiej prawicy.
Jest to wizja odwołująca się do formułowanej przez nauczanie społeczne Kościoła zasady pomocniczości, która każe lokować maksimum kompetencji na jak najniższym poziomie. Jest to wizja czerpiąca z programowego dorobku zachodniego konserwatyzmu, prowadzącego dziś walkę z rozbudowaną do granic państwową biurokracją. Jest to wreszcie wizja radykalnego zerwania z dziedzictwem PRL, państwa, w którym samorząd terytorialny w jego dzisiejszej postaci byłby największą herezją.
Nie będę zatem zaniepokojony, gdy program przekazywania kompetencji wielkim miastom czy tworzenia powiatów zostanie poparty przez burmistrza z SLD czy wójta z PSL. Cała bowiem grupa polityków samorządowych jest w pewnym sensie programowym
sojusznikiem prawicy
w jej dążeniu do przebudowy ustroju Rzeczypospolitej. Odnoszą się oni nieufnie do prawicy rozumianej jako obóz polityczny, krytycznie oceniając jej nieskuteczność i brak szerokiego, odpowiadającego potrzebom Polski programu. Ta nieufność może jednak zostać przezwyciężona.
Po pierwsze dlatego, że negatywny stosunek obu rządów lewicowej koalicji do reformy powiatowej pozbawił elity samorządowe wszelkich złudzeń.
Po drugie dlatego, że właśnie w wyborach samorządowych prawica potrafiła zachować się racjonalnie i stworzyła koalicje dające jej pozycję jednej z trzech głównych sił politycznych
w miastach.
Po trzecie dlatego, że nie jest ona zainteresowana politycznie utrzymaniem dotychczasowej dominacji władz centralnych nad lokalnymi. Przeciwnie – uważa centralizm za źródło wielu patologii w polskim życiu publicznym.
Sojusz elity samorządowej z polską prawicą ma zatem długofalową perspektywę: przynajmniej do czasu, kiedy obecna proporcja podziału władzy między centrum a wspólnoty lokalne wynosząca 9:1 nie zmieni się na 7:3 czy 6:4.
Jeszcze półtora roku temu liczni politycy samorządowi upatrywali swego sojusznika przede wszystkim w Unii Demokratycznej, a potem w Unii Wolności. Działo się to w sytuacji, gdy Unia jako jedyna wprowadziła sporą liczbę posłów do parlamentu, zaś los prawicy pozostawał niepewny. Dziś jest jasne, że
Unia sama nie jest w stanie obronić
losów reformy powiatowej ani nawet znacznie skromniejszego programu pilotażowego. Co więcej, jasne jest, że nie potrafiła stworzyć skutecznego sojuszu parlamentarnego w tej sprawie.
Dziś warunkiem trwałego sojuszu prawicy i środowisk samorządowych jest również elementarna skuteczność polityczna. Poparcie w wyborach prezydenckich Adama Strzembosza, jedynego silnego kandydata o jednoznacznej sympatii dla programu decentralizacji, jest ważnym atutem. Jeżeli jednak liderzy samorządowi zachowają się wobec tej kandydatury biernie, to atut ten nie zostanie wykorzystany.
Drugim istotnym krokiem powinno być stworzenie forum wymiany poglądów elity samorządowej i czołówki politycznej polskiej prawicy. Z własnego doświadczenia wiem, że diagnoza sytuacji politycznej, a zwłaszcza stanu państwa i zagrożeń dla interesu publicznego, jest w większości wspólna i stanowi dobry punkt wyjścia dla wystąpień publicznych w sprawach o charakterze ustrojowym, nie ograniczających się do zagadnienia władzy lokalnej.
Kadry samorządowe – zwłaszcza te z doświadczeniem
z pierwszej kadencji – są bowiem dziś najlepiej przygotowanym do sprawowania władzy segmentem elit politycznych. Mają dobrze wykształcone wyczucie realiów i potrzeb rozmaitych grup społecznych, a zarazem poczucie odpowiedzialności, którego czasami brakuje na szczeblu ogólnopolskim.
Od tego, czy siły polityczne działające na szczeblu centralnym będą w stanie dostrzec i spożytkować ten potencjał, zależy zatem nie tylko los ich samych, ale także w znacznym stopniu kształt polskiej demokracji.
Po roku 1989 funkcjonował mit ścierania się nowych, nie przygotowanych do rządzenia elit, z fachowcami dawnego systemu. Dziś naprzeciwko peerelowskich fachowców z czerwonymi i zielonymi legitymacjami stoi spora rzesza ludzi, którzy mają już doświadczenie w sprawowaniu władzy, wśród nich szczególnie liczna grupa o doświadczeniu samorządowym.
Jeśli dzisiejsza opozycja powróci do władzy, to w swoim własnym interesie powinna utworzyć rząd oparty nie tylko na rachunku wpływów poszczególnych partii, ale także uwzględniający doświadczenie elit samorządowych.
Pięć lat temu – w maju 1990 roku – Polska nie zmieniła swego oblicza, ale uzyskała w postaci samorządu lokalnego poważny fundament dla demokracji i siły instytucji państwowych. Podczas niedawnego konfliktu między prezydentem
i parlamentem na lewicy odezwało się wielu zwolenników
i obrońców demokracji. Trudno uznać to za przywiązanie do zasad, skoro rządząca lewica ponosi odpowiedzialność za naruszanie elementarnych praw samorządów terytorialnych.
Podważanie budżetów gminnych (nałożenie na gminy obowiązku wypłaty dodatków mieszkaniowych bez zabezpieczenia odpowiednich środków pieniężnych) i niszczenie autorytetu władz lokalnych wyrządza szkodę nie mniejszą niż ostre konflikty między centralnymi instytucjami władzy. Stabilne demokracje opierają się na ciałach pośredniczących, w ogromnej mierze na samorządach terytorialnych. To one są źrenicą demokracji i fundamentem nowego państwa. Kto nie wierzy, niech przeanalizuje modele ustrojowe państw powstałych na gruzach ZSRR.
tekst opublikowany w dzienniku „Rzeczpospolita”